Drużyna szachowa.
Drużyna… Szachowa drużyna… Drużyna wojów to było czyste męstwo, a tu wymyślono (chyba nie przy szachownicy) czyste szaleństwo. Świat poszedł jednak do przodu…. Drużyna wojowników na szachownicy musiała mieć w składzie kobietę i juniora. „Ja jestem Roch Kowalski, a to jest Pani Kowalska”. Z juniorem pół biedy, ale jak poradzić sobie z kobietą? Dom Kultury (Gminy, Powiatu, Województwa) zatrząsł się w posadach. Brakuje w nawiasach Centralnego? Nie, bo Centralny to mógł być tylko Komitet i skończyć (a jakże) z honorami… w gablocie.
Wybór padł na mnie. Bo jak rozumu nie mam to się do kobiet nadaję, bo co ja stracę?. Upatrzono nawet kandydatkę. Koncertmistrz po konserwatorium, to na szachownicy śpiewająco sobie poradzi. Umówiono mnie z ową koncertową dziewczyną w parku na ławce, nad stawem, nieopodal Domu Kultury. Miałem naszego drogiego gościa, czyli naszą cenną zdobycz, z honorami do tego (Domu) Kultury wprowadzić. „Ubrałem się w com ta miał”. A że nie miałem nic, to pożyczyłem bez pytania bielsko bialski garnitur mojego Taty. Czysta jasna stuprocentowa wełna.
Przyszedłem – jak Pan Bóg i Duchowe Kierownictwo nakazało – przed czasem. Zasiadłem dostojnie i czekam. Na sąsiedniej ławce leżała „Przyjaciólka”, w której z zainteresowaniem wzrok zatopiła opiekunka czteroletniego na oko dziecka, które grzecznie, na trójkołowym rowerku trawnik omijając, po alejkach parkowych przykładnie jeździło. Trawniki omijało, bo tak miało przykazane. Ale lustra wody nie ominęło. Zakaz tego lustra nie obejmował, bo komu by to do głowy przyszło. Dziecię zjechało w sam środek stawu. Bez namysłu (a w szachach nawet błyskawicznych namysł jest nakazem) skoczyłem do tego bajorka. Chwyciłem to dziecko w ramiona i na brzeg wyniosłem. Opiekunka (chyba jednak nie mamuśka) wrzasnęła: „wyciągnąłeś dziecko, to i rowerek wyciągnij”. Cóż było robić, znikąd pomocy. Uratowałem też ten rowerek. Zamiast „dziękuję” usłyszałem ”taki mokry?”.
Miałem wówczas jeszcze dobry słuch. Usłyszałem: nadchodzi moje przeznaczenie i naszej drużyny przyszłe wybawienie. Strasznie wykrzywione na buzi. Nie podchodząc do mnie mówi: „przepraszam, muszę pójść do dentysty, okropnie mnie zęby rozbolały”. Przyjąłem tę wymówkę jako dobrą monetę. Nie parsknęła śmiechem. Oniemiałem z podziwu: czysta inteligencja. Poszedłem samotnie do domu. Tam usłyszałem: „kto się w takim garniturze w błocie szlaja, Tata to w nim tylko do kościoła chodzi”.
Przypomniałem sobie. Park przez całą okupacje ogrodzony był napisami: „Nur fur Deutsche”. Mama mi przetłumaczyła:, „Tobie nie wolno, to nie dla ciebie”. A ja złamałem ten święty nie święty, ale przeznaczony dla mnie zakaz. Upadłem na duchu. Drużyna upadła. Cóż było robić? Skoro nadaję się tylko do mokrej roboty, stanąłem na pochylni. Owoc mojej pracy wylądował na samym dnie w centrum trójkąta bermudzkiego. Ja poszedłem jego śladem. Wylądowałem też w centrum na samym czubku Pałacu Kultury. Żeby godniej zabrzmiało: „Józefa Stalina”. Chroniłem przed korozją tę rdzę, co to nieustannie z anten spływała. Trzydzieści pięter pode mną pewien generał wronom coś tam nakazywał.
A ja w tym czasie dźwigałem na szczyty pięćdziesięciolitrowy pojemnik z benzyną. Ciężko było, ale niezastąpione ówczesne borowiki mi pomogły. Ma się to szczęście. W czepku byłem urodzony. Dziś pewnie jako terrorysta bym skończył. A ja kończę jak kończę. Niedoszły ale zasłużony dla szachów propagator. Nie mylić z programator…
Adam Frysiak