(Autor wspomnień z lewej strony)
Biografia szachowego samouka:
Urodziłem się na kresach (wówczas) zachodnich, tuż nad rzeczułką Pyszną i tuż przed samiutką wojną. A na Prośnie dla przypomnienia leżała granica. Naszych dobrych sąsiadów – od pokoleń rodzina tam na saksy jeździła – licho podkusiło i pierwsze bomby drugiej wojny światowej zwalili na moją biedną grzywkę, ozdobę gołej jeszcze główki… Czarne Krzyże jeszcze przed wojną sfajdały moją ojcowiznę, a ja z przejęcia sfajdałem się w pieluchy. Mam porwała mnie w ramiona i na bosych nosagach przed Sztukasami uciekła. I mnie nie poroniła, ani mnie nie uroniła.
Bardzo wcześnie nauczyłem się czytać (obie moje babcie nie umiały pisać), bo w naszym podwórku mieszkała nauczycielka od tajnych kompletów. Gdy kończyły się te komplety, to ja stawałem się widomym znakiem postępu.
Podobnie wcześnie grać zacząłęm w szachy. Kątem w podwórku rezydował niemowa, który mnie uczył grać w szachy, a których ja jeszcze na oczy nie widziałem. W dniu Wyzwolenia ten niemowa zarzucił plecak na ramię, donośnym głosem powiedział „Zostańcie z Bogiem” a do mnie czystą polszczyzną dodał: „Amici sumus”.
Po drugiej stronie rogatki, na skaraju parku (który za Niemców nazywał się „Nur fur Deutsche”, znajdowała się stara cerkiew, Tam po wojnie urządzono dom kultury. Sala widowiskowa dla gościnnie tutaj występujących artystów na parterze i świetlica na piętrze dla miejscowych szachistów. Jakie tam piętro… Był to pozoim chóru w tej świątyni, przerzucono stropy od ściany do ściany i w ten oto sposób powstała świetlica. Sekcją szachową dowodził tam red. Eugeniusz Cielecki, a stroną muzyczną kierownik tego DK Józef Jaskulski. I tym sposobem los szachistów harmonijnie współgrał z losem muzyków, a na odwrót nie bardzo, bo jakże tu dmuchać w drugą stronę.
Szachom zostałem wierny przez całe życie… Jak zostałem mistrzem mojego miasteczka, to wojsko mnie wybrało jako kandydata na mistrza. Grywałem jako reprezentant pułku od Kostrzynia i Słubic aż po Komorów, a nakońcu wylądowałem w Komendzie Garnizonu, wśród kolegów – elewów z mojego rocznika. Mistrzem tam nie mogłem zostać, więc nad ranem puścili mnie wolno.
Po wojsku z biegiem Nysy i Odry docelowo wylądowałem na pochylni w Szczecinie, uprzednio jednak zdobyłem tytuł mistzra Gryfii. W wolnych chwilach potykałem się na szachownicy w klubie PTTK przy Placu Lotników czy nawet Grunwaldzkim. Przegrałem tam partię sromotnie (pół wieku temu) i na pocieszenie usłyszałem: z byle kim Pan nie przegrał. Profesor Laure jestem. Pewnie uczył się Pan z moich książek. Jak nie upaść na kolana przed takim Partnerem, prawdziwym mistrzem przecież.
I tak już mi szło (albo raczej nie szło) od mistrza do mistrza. Mistrz Makarczyk z Łodzi, Mistrz Plater z Warszawy, Mistrz Śliwa z Krakowa… A nie chwalący się pobiła mnie także niejedna Mistrzyni (Pani Brustman i Pani Ereńska…).
I Ostrzyli sobie na mnie zęby i pióra redaktorzy Czesław Krulisch i Jacek Żemantowski, a w memoriale Gawlikowskiego (w części dla amatorów) miałem pewne miejsce pod koniec drugiej setki. Tam toczyłem boje z przyszłym Mistrzem Europy (gdy ledwie swoją obecność nad stołem swoją grzywką zaznaczał). W pierwszym roku jego startów pewnie wygrałem (tylko z nim), w drugim roku z trudem zremisowałem a w trzecim roku sromotnie przegrałem. Tata przyszłego mistrza – a mój znajomy z PZSzach nie mógł wyjść z podziwu. A to właśnie ja odkryłem przyszłego mistrza. I na tym moja droga odkrywcy na 64 polach się zakończyłą. Trochę wyżej poszedłem w szachach zaocznych, ale to już jest całkiem inna historia.
Adam Frysiak