Oto jaki fragment możemy przeczytać w „Wyznaniach” Jeana Jaquesa Rousseau:
„Bawił w miasteczku pewien Genewczyk nazwiskiem Bagueret, który dawniej, za Piotra Wielkiego, był urzędnikiem przy dworze w Rosji. Licha figura, przy tym jeden z największych szaleńców, jakich zdarzyło mi się oglądać, zawsze pełen projektów równie wariackich jak on sam, u którego miliony leciały z nieba jak deszcz, ile że zera nic go nie kosztowały. Ten człowiek, przybywszy do Chambéry dla jakiegoś procesu, opętał, jak łatwo sobie wyobrazić, mamusię, i za bogactwa swoich zer, którymi raczył ją hojnie, wyciągał z niej, sztuka po sztuce, jej biedne talary. Nie lubiłem go, widział to; ze mną nie było to trudno. Otóż, nie było służalstwa, którego by nie próbował, by mnie ugłaskać. Wpadł na pomysł nauczenia mnie szachów, w które grywał nieco. Spróbowałem prawie wbrew woli, ale skoro tylko nauczyłem się jako tako poruszeń, czyniłem tak szybkie postępy, że pod koniec pierwszego seansu dawałem mu wieżę for, którą on mi dawał na początku. Nie trzeba było więcej: zwariowałem na punkcie szachów. Kupuję sobie szachownicę, podręcznik, zamykam się w pokoju, trawię dnie i noce, usiłując się wyuczyć na pamięć wszystkich partii, wpakować je sobie w głowę dobrowolnie lub przemocą, grywając sam ze sobą bez wytchnienia. Po dwóch czy trzech miesiącach takiej pięknej pracy i niepojętych wysiłków idę do kawiarni wychudły, żółty, niemal ogłupiały. Próbuję się z Bagueretem, ponawiam próbę – bije mnie raz, dwa razy, dwadzieścia razy. Tyle kombinacji pomieszało mi się w głowie; mózg miałem tak osłabiony, że ciemno mi się po prostu robiło przed oczami. Za każdym razem, kiedy z książką Philidora albo Stammy chciałem ćwiczyć się w rozgrywaniu partyj, przytrafiło mi się to samo; wyczerpawszy się wysiłkiem, zamiast grać lepiej, grałem gorzej niż wprzódy. Zresztą, czy zaniedbywałem szachy, czy też, grywając więcej, znów przypominałem je sobie, nigdy o włos nie postąpiłem o ten pierwszy sukces i zawsze odnalazłem się w tym pierwszym punkcie. Gdybym się ćwiczył tysiąc wieków, wszystko, co mógłbym osiągnąć, byłaby wieża for Bagueretowi i nic więcej. To mi piękne użycie czasu! Powiecie. A wierzajcie mi, zużyłem go niemało. Przerwałem tę pierwszą próbę dopiero wówczas, kiedy mi już zupełnie sił nie stało. Kiedy wyszedłem wreszcie z pokoju, wyglądałem jak nieboszczyk i z pewnością przy tym trybie byłbym nim został niedługo. Przyznacie, że z taką głową trudno, zwłaszcza w zapalnej młodości, cieszyć się jednostajnie dobrym zdrowiem.” [Jean Jaques Rousseau, „Wyznania”, s.181, Wyd.Zielona Sowa, Kraków 2003.]
Przy nazwisku Philidora jest przypis tłumacza Tadeusza Boya – Żeleńskiego, który brzmi tak: „François-André Dancian-Philidor (1726-95) – kompozytor francuski, wybitny szachista i teoretyk szachów swojej epoki, autor Analizy gry w szachy (1748), która pozostała dziełem klasycznym w tej dziedzinie (Rousseau nie mógł w tym czasie czytać Analizy, lecz poznał jej autora w Paryżu.)”[s.181.] Przytoczony obszerny cytat z „Wyznań” jest umieszczony w księdze piątej (1732 – 1738), a więc jest raczej tak jak pisze o tym Boy. Ale nie wyklucza to wcale tego, że mogła to być (co chyba jest bardziej prawdopodobne) właśnie książka Stammy pt., „Essai sur le jeu des echecs” (1737).
Rasowy historyk w kontekście przytoczonego fragmentu z „Wyznań” mógłby rozważać pewne alternatywy i zapytać np., a co by było gdyby autor „Uwag nad rządem Polski” (1772, ale obecnie też są one aktualne) jednak miał trochę więcej rozsądku i bardziej racjonalnie podszedł do swojego szachowego treningu? Albo co by było gdyby spotkał on osobę, która umiała by go właściwie pokierować na początku jego szachowej drogi? I gdyby tak było, to czy mógłby on kiedyś pokonać sławnego Philidora, a później zagrać w Londynie ze Stammą? Być może wtedy zamiast „Nowej Heloizy”, czytalibyśmy dziś „Nowe idee debiutowe” i nie zaglądalibyśmy w „Marzenia samotnego wędrowca”, lecz analizowalibyśmy „Kombinacje znanego szachisty”, a rozprawa „Emil, czyli o wychowaniu”, brzmiała by: „Król, czyli o matowaniu”. W szachowej bazie danych jest nawet partia (czy autentyczna?) rozegrana między Rousseau, a Davidem Humem – przeprowadzono w niej piękną kombinację opartą na temacie: „mat Beniowskiego”.
Z jednej więc strony można powiedzieć tak: być może straciliśmy szachistę, ale zyskaliśmy filozofa; z drugiej zaś strony można pomyśleć – zyskaliśmy filozofa, ale być może straciliśmy szachistę. Jakkolwiek patrzeć na tę sprawę, dobrze jest, że ostał się przynajmniej jeden, bo czasami jest tak, że nie zostaje nawet jeden.
Rafał Jawor, 2013, IX, 18, Zagorzyn