W ostatnim czasie otrzymałem kilka emailów z zapytaniem, jak właściwie należy uczyć szachów początkujących adeptów królewskiej gry. Jest tyle teorii w tej kwestii, że właściwie trudno jest się w tym połapać. Sami trenerzy stosują różnorodne metody szkoleniowe i nie wiadomo, które są prawidłowe. Jak traktować pewne wskazania, które są często różnie interpretowane przez szkoleniowców, publicystów itd.
Zacznę od moim pewnych prywatnych „badań” na przestrzeni wielu lat wśród studentów, pracowników naukowych oraz personelu technicznego uniwersytetu w Dortmundzie. Zadawałem wszystkim dwa proste pytania:
1. Jaka twoim (pana) zdaniem jest najważniejsza faza partii szachowej: początek, środek czy końcówka? Wszyscy bez wahania odpowiadali: „Początek”. Na dodatkowe pytanie: dlaczego? „To jest przecież logiczne, jeśli początek będzie pomyślny, to inne części partii będą łatwiejsze do gry”.
2. To w takim razie od czego powinno rozpocząć się naukę szachów, oczywiście zakładając że znamy już poszczególne ruchy. Odpowiedź: „Od początkowych posunięć, bo to jest najważniejsze. Jak można grać w szachy nie wiedząc, w jaki sposób trzeba zaczynać?”
Podobne pytanie zadawałem graczom klubowym niższych klas. Tutaj odpowiedzi były różne. Ale najczęściej dominowała znana teza: końcówki, ponieważ tak zalecali wielcy mistrzowie przeszłości, np. Capablanca.
Mamy tutaj do czynienia z pewnym fenomenem. Zawodnicy klubowi, którzy mieli już kiedykolwiek do czynienia z trenerami są „zakażeni” pewną ideologią, która nie zawiera w sobie zdrowej logiki. Jest ona oparta o pewne wzorce z przeszłości. Głosili je wprawdzie najsilniejsi szachiści świata, ale to było około 100 lat temu. Oni nie byli szkoleniowcami z prawdziwego zdarzenia, opierali swoje dogmaty na bazie własnych doświadczeń i ówczesnej rzeczywistości.
Wtedy szachy były grą elitarną. Było mało szachistów i imprez szachowych. Trening mógł być prowadzony więc przez wiele lat. Teoria debiutów była dopiero w zalążkach. W turniejach szachowych startowali dojrzali wiekowo zawodnicy.
Obecnie szachy są sportem masowym i wiek nie odgrywa żadnej roli. W turniejach grają nawet dzieci. Każdy chce możliwie szybko odnosić sukcesy i to jest motywacją do dalszej pracy i zajmowania się szachami. Jednakże trudno jest to szybko osiągnąć, jeśli trening jest przeprowadzony w niewłaściwym kierunku.
Na mojej stronie w wspomnieniach opisałem moje własne podejście do szkolenia szachowego. Tylko dzięki temu, że nie uległem powszechnie rozpowszechnianym kanonom, udało mi się szybko dojść do ścisłej czołówki Pomorza w kategorii seniorów. Póżniej nadrabiałem systematycznie wiedzę z gry środkowej i końcowej. Takie podejście do szachów uważam za prawidłową drogę i tak też polecałem moim podopiecznym.
Może ktoś w tym momencie zadać pytanie: „Jeśli uważa pan taki sposób szkolenia za prawidłowy, to dlaczego nie osiągnął pan wielkich wyników sportowych”?
Życie zawodowego szachisty jednak mnie nie odpowiadało i dlatego dość wcześnie zająłem się działalnością szkoleniową. Ale jako zawodnik miałem też pewne sukcesy turniejowe. Przede wszystkim w grze błyskawicznej przez wiele lat zaliczałem się do ścisłej czołówki krajowej. Na polskiej liście rankingowej FIDE w 1981 roku znalazłem się na 10 miejscu z 2400 pkt. Otrzymałem wtedy klasę mistrzowską upoważniającą mnie do pobierania stypendium sportowego w wysokości 8000 zł.
O moich pierwszych doświadczeniach trenerskich pisałem na blogu w kategorii „W roli trenera”.
Ten przypadek pogłębił jeszcze bardziej moje przekonanie, że pracę szkoleniową trzeba zaczynać od stadium początkowego, czyli debiutów.
Tak pracowałem z juniorami w punkcie szkoleniowym w Częstochowie. O osiągnięciach moich podopiecznych pisałem na stronie. Potem pracowałem jako trener około 25 lat w Niemczech, mi.in. z kadrą młodzieżową w Essen. Z tej grupy wyrosło dwóch olimpijczyków (GM Lutz i MM Heinbuch), trenowałem wicemistrzynię Niemiec kobiet Reginę Gadau, potem był roczny trening z Naiditschem, 4-letnie szkolenie internetowe Wojtaszka. Byłem kilka lat trenerem kadry niemieckiej głuchoniemych itd. W mojej pracy trenerskiej kładłem główny nacisk na dobrze dobrane otwarcia i były sukcesy! Przypominam, że byłem tylko trzy lata trenerem zawodowym (1978-1981). W innym okresie była to praca hobbystyczna!
W Polsce jako trener miałem też swoje osiągnięcia. W 1979 roku Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu opublikował listę trenerów i instruktorów szachowych:
1. J.Konikowski 719 pkt.
2. W.Schinzel 665 pkt.
3. H.Śliwiński 657 pkt.
4. S.Witkowski 623 pkt.
Na dalszych miejsca znależli się: 8. W. Schmidt, 24. A.Sydor, 27. R.Grąbczewski, 28. J.Kostro, 34. W.Balcerowski itd.
Na podobnej liście z 1981 roku stan czołówki był następujący:
1. J.Konikowski 1313 pkt.
2. K.Sikora 635 pkt.
3. W.Schinzel 593 pkt.
4. R.Drozd 475 pkt.
5. W.Jagodziński 472 pkt.
6. T.Tomalczyk 400 pkt.
Dwukrotnie w latach 1979 i 1980 byłem w piątce najlepszych trenerów w częstochowskim sporcie.
Miałem więc spore sukcesy jako szkoleniowiec i swoje doświadczenia oraz wiedzę przekazuję dalej – w różnej formie – polskim szachistom. Mimo tego niektóre osoby w kraju próbują zdyskredytować moje zaangażowanie na tym polu i także moje osiągnięcia trenerskie!
Panie Jerzy! Przedstawia Pan sytuację polskich szachów w prawdziwym świetle. Nie jest Pan wazeliniarzem – jak inni – i nie podlizuje się Pan kierownictwu Polskiego Związku Szachowego. Dla Pana hasło „Propaganda sukcesu” jest obca. Dlatego proszę się nie dziwić, iż nie ma Pan przyjaciół w pewnych kręgach. Prezes Tomasz Sielicki Pana nie uważa, bo według niego psuje Pan wizerunek polskich szachów. Trzeba było wybrać dogę innych trenerów, którym brakuje obiektywizmu i uczciwości. Ale za to są uwielbiani przez prezesa i jego najbliższe otoczenie.
Szanowny Panie!
Pewnego razu ci działacze PZSzach odejdą, albo zostaną zmuszeni do odejścia i pamięć o nich szybko zaginie. Tymczasem moja praca, książki i artykuły będą jeszcze długo służyły polskich szachom!